Ofiary zarazy (Fot. Robert)

Od marca 2020 roku cały świat zmaga się z pandemią koronawirusa. Temat ten  nie schodzi z nagłówków gazet i niepodzielnie króluje także we wszystkich innych mediach, dlatego nie zamierzam poświęcać tego krótkiego wpisu na omówienie obecnej sytuacji. Postaram się naszkicować kilka informacji o epidemiach nawiedzających nasz kraj na przestrzeni wieków, ze szczególnym uwzględnieniem jednej z najgroźniejszych chorób występujących w ostatnich 200 latach na ziemiach polskich. Jej nazwa stała się (i jest do dziś) przekleństwem oraz weszła do polszczyzny wraz z dżumą jako synonim niemożności dokonania dobrego wyboru. Mam na myśli oczywiście cholerę.

Z jednej strony epidemie chorób zakaźnych są tak stare jak sama ludzkość i na trwałe splotły się z dziejami gatunku ludzkiego. Rację miał więc William Szekspir pisząc w „Hamlecie”:

Niech ryczy z bólu ranny łoś,
Zwierz zdrów przebiega knieje.
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,
To są zwyczajne dzieje.

Z drugiej jednak – nie powinniśmy zapominać o ofiarnej walce (chociaż często prowadzonej w sposób zabobonny czy też po prostu nieskuteczny) ludzi z tymi chorobami w myśl  słów greckiego mędrca Symonidesa z Keos: „Największym skarbem człowieka jest zdrowie”.

Każda epoka miała „swoją” epidemię, chorobę, z którą nie mogła sobie poradzić, która wzbudzała strach i skłaniała ludzi do wznoszenia modłów do Boga z prośbą o interwencję i ocalenie ich od zguby. Do początków XIX wieku tak było właśnie z dżumą, która niepodzielnie królowała na ziemiach polskich. Na tym ponurym podium znalazły się także: czarna ospa oraz tyfus. Co ciekawe, ziemie polskie zostały w dużym stopniu oszczędzone podczas najsłynniejszej epidemii tej choroby, która miała miejsce w latach 40. i 50. XIV wieku. Wówczas to czarna śmierć zabrała około 50 milionów mieszkańców Europy, czyli około 50-60% jej ówczesnej populacji, zaś Królestwo Polskie miało utracić „tylko” około 25% mieszkańców.

Rozprzestrzenianie się pierwszej fali czarnej śmierci w Europie wg pracy D. Cesany, O.J. Benedictowa i R. Bianucci (rys. Flappiefh, CC BY-SA 4.0)

Dla Warszawy (bo na niej w niniejszym wpisie się głównie skupimy) najtragiczniejsza była epidemia dżumy z przełomu 1624 i 1625 roku. Najdłuższa epidemia tej choroby w stolicy wybuchła w roku 1708 i trwała 3 lata. Istniał wtedy bródnowski cmentarz zadżumionych, po którym dziś już nie ma już śladu, z wyjątkiem nagrobka Michała Warembergera. Na obelisku wyryte są słowa: Tu Michał Waremberger powietrzem ruszony z synem i córką leży, który od swej żony te pamiątkę odbiera, prosząc mijających do Boga o westchnienie na dusze leżących, w dzień drugi września wieku skończył, doczekał w rok Pański tysiąc siedemset ósmy.

Ofiara cholery przed i po zarażeniu (domena publiczna)

Cholera pojawiła się dopiero w XIX stuleciu i przejęła pałeczkę od dżumy w tej makabrycznej „sztafecie epidemii”, „godnie” ją zastępując. Arabscy żeglarze nazywali ją „kholera”, co oznacza „upływ żółci”. To ostra i zaraźliwa choroba zakaźna przewodu pokarmowego, której przyczyną jest spożycie pokarmu lub wody skażonej Gram-ujemną bakterią – szczepami przecinkowca cholery. Jej objawami są m.in. biegunka i wymioty, które prowadzą do szybkiego wyniszczenia organizmu. Innym charakterystycznym znakiem jest tak zwana „twarz Hipokratesa”. Charakteryzuje się ona zaostrzonymi rysami twarzy, zapadniętymi policzkami i skroniami, zapadniętymi i zmatowiałymi oczami, pozornie wydłużonym, szpiczastym nosem, suchym językiem, obłożonymi oraz spieczonymi i sinymi ustami. Skóra jest bladosina (ziemista), zimna i pokryta potem, napięta na czole. W stanie agonalnym osoba chora może leżeć nieruchomo z otwartymi ustami i opadającą dolną szczęką, co znamionuje skrajne wyczerpanie organizmu.

Do Królestwa Polskiego cholerę przywlekli Rosjanie tłumiący powstanie listopadowe (domena publiczna)

Cholera została przywleczona z terenów Azji przez jeden z pułków kozackich w 1831 roku i pomogła nam (do pewnego stopnia) w walce z Rosjanami w czasie powstania listopadowego. Wcześniej Europa nie znała cholery azjatyckiej. Wspomniany powyżej pułk kozaków dońskich zaraził resztę armii rosyjskiej. W efekcie do kwietnia 1831 roku zmarło ponad 2800 Rosjan. Niestety nasi żołnierze także ostatecznie ulegli infekcji i zarazili cholerą cywilów. Rozpoznał ją 12 kwietnia 1831 roku lekarz wojsk polskich Karol Kaczkowski. Było to po bitwie pod Iganiami (10 kwietnia 1831). Pierwszy przypadek w Warszawie odnotowano już 8 kwietnia. Rząd Narodowy wydał instrukcje dla społeczeństwa wyjaśniające co robić, aby się chronić. W Warszawie wprowadzono zakazy. Nie można było wpuszczać chorych do miasta, gromadzić się, publicznie wystawiać zwłok i grzebać zmarłych na głębokości mniejszej niż trzy łokcie. Pomagała też prasa – publikowała zalecenia i porady, które z dzisiejszej perspektywy brzmią śmiesznie i nie mają nic wspólnego z metodami naukowymi (i, siłą rzeczy, nie są skuteczne). „Pilnuj się chłopie na każdym kroku, abyś czegoś niezdrowego nie zjadł, albo nie wypił, abyś nie miał za pustego, albo za pełnego żołądka, noś w kieszeni krople miętowe, eter kamforowy, opium, spraw sobie laskę dezinfekcyjną, wąchaj kwas karbonowy, albo dziegieć, wystrzegaj się owoców, wszelakich przysmaków w rodzaju mizerii i ogórków kwaszonych” – to jedna z wielu porad rozpowszechnianych przez prasę w tamtym czasie. Oczywiście działali również jawni szarlatani, chcący unieszkodliwić epidemię np. wystrzałami z armaty.

O cholerze w wojsku polskim podczas powstania listopadowego wspominał w liście do Adama Czartoryskiego generał Jan Zygmunt Skrzynecki. Niestety nie wiemy, ile osób wtedy zmarło, gdyż w latach 1831 i 1836 nie przeprowadzano tego rodzaju ewidencji. Odeszli wtedy m.in. wielki książę Konstanty, carski marszałek Iwan Dybicz, a w Prusach marszałek August von Gneisenau, słynny teoretyk wojny Carl von Clausewitz i filozof Georg Hegel. Epidemia cholery to jeden z ciekawych epizodów powstania listopadowego, któremu postaram się bliżej przyjrzeć w kolejnym wpisie.

Pomiędzy 1831 a 1902 rokiem było na ziemiach polskich sześć dużych epidemii cholery, z których ostatnia zakończyła się dopiero w 1915 roku. Szacuje się, że w samej Warszawie przez cały XIX wiek mogło umrzeć około 15 tysięcy ludzi. Ze względu na powtarzające się epidemie powołano w 1866 roku Komitet Choleryczny m.st. Warszawy, którego instrukcje nakazywały m.in. robić lekarzom codzienny obchód swoich rewirów i wydawać bezpłatnie leki osobom ubogim. Rządy państw ościennych także współpracowały z caratem w tłumieniu zarazy.

Najgorszą była epidemia z 1852 roku. Zarażeniu uległ co 17 mieszkaniec Warszawy, która liczyła wówczas koło 200 tysięcy mieszkańców. W mieście zachorowało wtedy 11 tysięcy osób, spośród których 4,7 tysiąca zmarło.

O jednej z następnych fal cholery przypomina zbiorowa mogiła położona między nasypami kolejowymi odgradzającymi Nową Pragę od Bródna. Pochowano w niej ofiary zarazy z lat 1872-73. Wcześniej był tu cmentarz choleryczny, który został niemal zlikwidowany podczas budowy węzła kolejowego w 1908 r. Jedyną pamiątką po nim jest obecna zbiorowa mogiła, do której przyniesiono szczątki 478 osób. Pomnik cmentarza cholerycznego na Golędzinowie stoi do dnia dzisiejszego. Była też kwatera choleryczna na Cmentarzu Bródnowskim, ale dziś niewiele z niej zostało.

Odnowiony pomnik cmentarza cholerycznego na Golędzinowie. Źródło: Rzeczpospolita fot. Jakub Ostałowski

Pandemie cholery stanowiły przełom w myśleniu o przeciwdziałaniu chorobom zakaźnym. Ostatecznie obalona została średniowieczna teoria głosząca, że za epidemie odpowiada „złe powietrze”. Dokonał tego brytyjski lekarz John Snow. W 1854 r. rozpoczął on badania nad rozprzestrzenianiem się cholery w najbiedniejszych dzielnicach Londynu i zidentyfikował źródło zarazy – studnię znajdującą się w epicentrum zachorowań. Odkrycie to doprowadziło do budowy nowoczesnych kanalizacji i wodociągów. Dążono do rozrzedzenia zabudowy np. poprzez budowę parków i zabroniono wylewania nieczystości do rynsztoków lub bezpośrednio na ulicę. W różnych ośrodkach miejskich na terenie ziem polskich rozpoczęto również kontrolę jakości wody i sprzedawanej żywności.

Ry­su­nek z an­giel­skiej ga­ze­ty przed­sta­wia­ją­cy mo­dły w Pol­sce o zba­wie­nie od za­ra­zy ro­ku 1873. W War­sza­wie cho­ro­wa­ły wte­dy czte­ry ty­sią­ce lu­dzi, z któ­rych 1,5 ty­sią­ca zmar­ło. Źródło: Archiwum

Dopiero odkrycie przez Roberta Kocha w 1883 roku przecinkowca cholery i opisanie procesu roznoszenia choroby sprawiły, że można było z nią skutecznie walczyć – kluczowy był tu dostęp do nieskażonej wody.

Robert Koch. To on odkrył bakterię, która powoduje cholerę (domena publiczna)

W 1892 roku wynaleziono pierwszą skuteczną szczepionkę przeciw cholerze. Postęp medycyny i higieny zrobiły swoje, co było wyraźnie widoczne pod koniec XIX wieku. Jak podawała ówczesna warszawska prasa, podczas nasilenia się choroby w mieście, zaniemogły tylko 174 osoby, z których zmarło 69. Przypadki zapadania na cholerę notowano praktycznie cały czas, lecz nie kończyły się one już epidemią.

Pod koniec I wojny światowej cholera na dobre ustąpiła (ostatnie zachorowania na nią miały miejsce na początku lat 20. XX wieku), oddając palmę pierwszeństwa tzw. grypie hiszpance, która zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi – więcej niż poległo w okopach wojny światowej (10 milionów ofiar na różnych frontach walk). Wbrew swojej nazwie, została ona sprowadzona do Europy przez armię amerykańską. Dane dotyczące śmiertelności są tu rozbieżne, podaje się przedział: 20-100 milionów ofiar (a zachorować miało nawet 500 milionów). Pierwsza fala zachorowań była stosunkowo łagodna, ale druga charakteryzowała się wyjątkowo wysoką śmiertelnością. Największe żniwo choroba zbierała wśród osób młodych, pomiędzy 20 a 40 rokiem życia. Oszczędzone zostały dzieci oraz osoby starsze, które zazwyczaj są pierwszymi ofiarami wszelkich epidemii. Do znanych ofiar tej wyjątkowo łatwo rozprzestrzeniającej się grypy należą m.in. poeta francuski Guillaume Apollinaire austriacki malarz i grafik Egon Schiele oraz portugalskie rodzeństwo Jacinta i Francisco Marto, któremu objawiła się Matka Boska Fatimska. Wśród polskich ofiar znalazł się m.in. Zygmunt Janiszewski – wybitny matematyk, organizator nauki i jeden z czołowych przedstawicieliwarszawskiej szkoły matematycznej. Nie wiadomo, ilu mieszkańców Warszawy wtedy zmarło, gdyż nie prowadzono takiej ewidencji, a księgi cmentarne uległy zniszczeniu podczas II wojny światowej. Cały czas są jednak kwatery ofiar tej epidemii znajdujące się na Starych Powązkach i na Cmentarzu Bródnowskim.

Zygmunt Janiszewski fot. Archiwum Ilustracji WN PWN SA © Wydawnictwo Naukowe PWN

Uczciwość nakazuje mi także wspomnieć o tym, że swoje żniwo zebrały tyfus i czerwonka (obozy jenieckie I wojny światowej) a także dur brzuszny, który w latach 1919-1924 zabił prawie 10 tysięcy Polaków.

Personel medyczny w czasie epidemii ospy we Wrocławiu (1963) / Źródło: WikimediaCommons/ domena publiczna

Ostatnią groźną „historyczną” epidemią, która nawiedziła Polskę w XX wieku była wrocławska ospa z 1963 roku, którą miał przywieźć wracający do ojczyzny z podróży po krajach Azji południowo-wschodniej oficer Służby Bezpieczeństwa. Zachorowało prawie 100 osób, ale dzięki skutecznej walce (kordon sanitarny otaczający Wrocław, zaszczepienie 98% populacji miasta, umieszczanie w izolatoriach osób podejrzanych o kontakt z nosicielami) chorobę udało się zwalczyć w 25 dni od jej wykrycia. Bilans ofiar śmiertelnych zamknął się tylko w …7 osobach.. To fenomenalny wyczyn, zważywszy na to, że Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) szacowała, że zaraza ta potrwa dwa lata, zachoruje 2 tys. osób i umrze 200. Był to zarazem jeden z ostatnich przypadków ospy prawdziwej na terenie Europy.

***

Pisząc o epidemiach i chorobach zakaźnych nie sposób uciec od obecnej sytuacji związanej z koronawirusem. Ponieważ na początku tego wpisu obiecałem, że nie będę się na ten temat zbytnio rozwodził, ograniczę się do zwięzłego wyrażenia swego zdania.

Koronawirus, czyli COVID-19. Zdjęcie autorstwa Centers for Disease Control and Prevention (CDC) z Unsplash

Przede wszystkim uważam, że ze starcia wszystkich „-izmów” (i to nie tylko w tej kwestii, ale w każdej innej) ostatecznie zwycięsko musi wyjść tylko pragmatyzm. Mam wrażenie, że w tym wypadku zabrakło tego ostatniego. Zamknięcie ludzi w domach i widmo kolejnego lockdownu nie mają sensu w sytuacji gdy wiemy, że choroba nie jest aż tak zjadliwa, jak początkowo sądziliśmy. Ta niepewność mogła uzasadniać pierwszy lockdown, ale nie kolejne. Zamrażanie z tego powodu gospodarki robi więcej złego niż dobrego. Rzekomy środek zaradczy (lockdown) wyrządza więcej zła niż choroba. Znaczne utrudnienia w przyjmowaniu i leczeniu pacjentów z innymi chorobami niż COVID-19 przyczyniają się do zwiększenia ogólnej liczby zgonów i przedwczesnej śmierci osób, którym w wielu wypadkach można by jeszcze skutecznie pomóc. W pełni zgadzam się więc ze zdaniem Marka Twaina: „Życie i zdrowie człowieka są zagrożone, kiedy obraduje parlament”.

Moim zdaniem dla chorych na koronawirusa powinny powstać osobne szpitale polowe (dedykowane tylko im), zaś pozostałe powinny działać normalnie (oczywiście z zachowaniem wszelkich obostrzeń związanych z przyjmowaniem ludzi chorych, co do których nie ma pewności, czy nie są zarażeni wirusem SARS-CoV-2). Nie zmienia to faktu, że osoby znajdujące się w grupie wysokiego ryzyka (np. osoby starsze i z chorobami współistniejącymi) powinny przedsięwziąć szczególne środki ostrożności. Nie zgadzam się z ludźmi negującymi obecną pandemię – wirus istnieje i udawanie, że go nie ma, nie może doprowadzić do niczego dobrego. W żartobliwy sposób pisał o tego typu postawie Marian Hemar w wierszu „Struś i konsekwencje”:

Na rozstajach marzenia i rzeczywistości
struś, kiedy pragnie wybrnąć z psychicznych trudności,
komplikacji uczucia i myśli niesnasek,
z logiczną konsekwencją wsadza głowę piasek.

Wsadzając głowę w piasek, stale zapomina,
że PUPĘ odruchowo tym samym wypina.
W takich chwilach krajowców nieżyczliwe grupy
logiki nie szanują, pióra rwą mu z PUPY.

Wyższa się sprawiedliwość w tym fakcie objawia:
kto chce głowy oszczędzać, ten PUPY nadstawia,
i wspólna to tragedia i ludzi, i strusi,
że za wszystko w tym życiu czymś płacić się musi.

Każdy z nas musi wybrać, co też bardziej woli:
czy gdy boli go serce, czy gdy PUPA boli?

Bo znów tak dobrze nie ma, byś chronił ukryciem
i dusze przed rozterką, i PUPĘ przed biciem…

Teraz czas na rzecz, moim zdaniem, najważniejszą, będąca swoistym podsumowaniem. Niemal pewne już jest, że obecną pandemię koronawirusa przejdzie każdy z nas, ale nie u każdego będą widoczne objawy. Jest bardzo prawdopodobne, że większość obywateli naszego kraju ma wirusa, choć o tym nie wie. Tym samym ośrodki monitorujące zachorowalność nie są w stanie skutecznie jej śledzić, gdyż wykonywanych jest zbyt mało testów, a wirus SARS-CoV-2 ma wyjątkową łatwość przenoszenia się. Szczepionka to na razie wiele znaków zapytania. Co więc możemy zrobić? Przede wszystkim sami zadbać o właściwą higienę. To właśnie pogwałcenie tej zasady jest odpowiedzialne za tak szybkie rozprzestrzenienie się po świecie koronawirusa, a patrząc szerzej, także każdej innej epidemii. Oczywiście nie jest to jedyny czynnik, ale z pewnością jeden z najistotniejszych. Unikanie kontaktów z osobami mogącymi mieć kontakt z zakażonymi jest w praktyce niewykonalne, gdyż duża część tych osób może być nieświadomymi nosicielami. W takim wypadku uratować może nas tylko wysoka odporność, którą nabywamy stopniowo poprzez odpowiednie nawyki higieniczne (częste mycie rąk, odkażanie powierzchni i rzeczy dotykanych przez wiele osób), a zwłaszcza poprzez odpowiednią dietę, która powinna wzmacniać układ immunologiczny naszego organizmu i niezmiennie utrzymywać go na wysokim poziomie. Pozwolę sobie odesłać Was – moich Czytelników – do artykułu, który w sposób dokładny i kompleksowy porusza tę kwestię: https://www.medonet.pl/koronawirus/poradnik,koronawirus–dieta-na-wzmocnienie-odpornosci–co-teraz-powinienes-jesc-,artykul,50070658.html.

Pisząc w skrócie: ważne jest spożywanie owoców, warzyw oraz innych produktów nieprzetworzonych, zażywanie witamin, spożywanie kiszonek oraz regularne nawadnianie się. Po szczegóły odsyłam do zalinkowanego artykułu.

Zdaję sobie sprawę, że moje słowa mogą brzmieć dla niektórych mało poważnie – nie jestem w końcu epidemiologiem. Jednakże mnie, moją firmę i moich pracowników także boleśnie dotknęła ta sytuacja (i to na różnych poziomach) i to właśnie stanowiło asumpt do skreślenia na koniec tych kilku krótkich zdań.


0 Komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *